„Uchylcie drzwi dla śmiechu, jutro w drogę!” Taki napis – motto widniał w hali sportowej Julinka. Zanim jednak zrozumiałem jego przesłanie, poprzedziło go kilka zdarzeń losowych.
W 1967 roku, będąc w siódmej klasie szkoły podstawowej w Mrągowie, zobaczyłem na ścianie korytarza szkolnego rozwieszone afisze informujące o pierwszym naborze do Państwowego Studium Cyrkowego w Julinku koło Warszawy – dwuletniej pomaturalnej szkoły o profilu artystycznym. Już wtedy w duszy mojej tliła się iskierka artystyczna, która nakazała mi zabrać jedno z tych ogłoszeń, po to choćby, żeby mieć adres tego studium.
Zawsze, gdy do miasta przyjeżdżał cyrk, to dla mnie oznaczało święto, ogromne wydarzenie. Koniecznie musiałem kilka razy obejrzeć widowisko; raz kupując bilet i co najmniej raz dostać się na gapę, omijając legalne wejście. Po paru dniach, rano, gdy już odjechały wszystkie cyrkowe wozy, szedłem na rozmontowane miejsce areny, by poczuć specyficzną woń rozrzuconych tam trocin i powspominać atmosferę spektaklu. Czułem w sobie jakąś nostalgię, jakby odjechał ktoś bardzo bliski.
Marzyłem, by kiedyś błyszczeć w blasku reflektorów, tak, jak ci akrobaci, których niedawno podziwiałem i w głębi duszy, utożsamiałem się z nimi. Pięcioletnie Technikum Kolejowe w Olsztynie, które nie było moim wyborem, gdyż jestem typowym humanistą, traktowałem jako konieczność, a jednocześnie trampolinę do wyimaginowanego świata sportowo-artystycznego. Ogólniak byłby dla mnie lepszą opcją, ale przyczyny obiektywne podyktowały inny scenariusz, do którego starałem się dostosować. Uczestniczyłem, zresztą z powodzeniem, w konkursach recytatorskich. Zdarzało mi się też pisać do gazet, między innymi do „Gazety Olsztyńskiej czy tygodnika „Film” i te skromne publikacje radowały moje ego.
Ważną częścią tamtego okresu była również dbałość o rozwój fizyczny, czyli ćwiczenia sprawnościowe w wydaniu, oczywiście, amatorskim. Przyznam, że była to sprawa mody na ładną sylwetkę. Chciało się mieć coś z kulturysty. W tajemnicy snułem plany o karierze aktorskiej, a inspiracje czerpałem także z filmów w kinie (posiadanie telewizora należało do rzadkości), przede wszystkim przygodowych. Do dziś pamiętam amerykański film „Największe widowisko świata” o tematyce cyrkowej, który w dużej mierze wpłynął na moje późniejsze decyzje.
Po maturze chciałem realizować swoje fantazje i byłem bliski złożenia dokumentów do szkoły filmowej na wydział aktorski w Łodzi. W ostatniej chwili odwiodła mnie od tego zamiaru szkolna polonistka, sugerując zdecydowanie inny wybór. Uległem jej perswazji, choć dziś uważam, że popełniłem błąd. Nie dałem sobie szansy i to skomplikowało moją sytuację. Stanąłem wyraźnie ba rozdrożu serca i rozsądku.
Pomimo tego, że podjąłem pracę na kolei, zgodnie z wyuczonym zawodem, to jednak ciągnęło wilka do lasu. Znalazłem, dawno temu ukryty, plakat z adresem szkoły cyrkowej i przesłałem tam wymagane papiery. Wkrótce dostałem odpowiedź z terminem egzaminów, które zawsze odbywały się wcześniej niż w nieartystycznych szkołach i uczelniach, by nie blokować możliwości ubiegania się o inny profil studiów.
Bez rozgłosu, w emocjach, pojechałem do Julinka i wbrew wątpliwościom, zdałem ów test, głównie sprawnościowy. Niestety, nie rozwiązałem mojego dylematu: co dalej, którą drogą pójść, by nie żałować? Przecież miałem już pracę — chociaż jej nie lubiłem. Wiedziałem, że jeśli nie będę się dalej uczył, to czekał mnie jesienny pobór do wojska. Mogłem też zdawać na studia do Wyższej Szkoły Pedagogicznej i w końcu najbardziej zagadkowa opcja, związana z nauką w jedynej w Polsce szkole cyrkowej, możliwość, która posiadała znamiona szaleństwa i potężnego ryzyka.
Cała rodzina, prócz matki, uważała mnie za wariata. Nie mogłem liczyć na aprobatę i wsparcie z ich strony. Porzuciłem prace na kolei i pojechałem na podbój CYRKU.
Nie było łatwo. Co trzy miesiące egzamin ze wszystkich dyscyplin cyrkowych; akrobatyki, ekwilibrystyki, gimnastyki, żonglerki, podstaw baletu i konnej jazdy na arenie, nie licząc przedmiotów teoretycznych i gry aktorskiej. Potknięcie w jednej choćby dyscyplinie skutkowało opuszczeniem szkoły z pisemnym uzasadnieniem – „Nieprzydatny do zawodu aktora cyrkowego”.
Istotnym, bowiem, celem szkoły była wszechstronność zawodowa, by móc w razie potrzeby, relatywnie szybko zmienić rodzaj specjalizacji. A tą wybierało się po pierwszym roku udanego kształcenia. Najgorsze były kontuzje i w efekcie zwolnienia lekarskie. Wszak należało wówczas pauzować, podczas gdy pozostali adepci mogli czynić postępy. Dość powiedzieć, że na 42 osoby przyjęte, tylko dziewiętnaścioro uzyskało dyplom aktora cyrkowego.
Tak jak w filmie wcześniej wymienionym pragnąłem doskonalić się w górnych akrobacjach pod kopułą cyrku, co udało mi się osiągnąć. W duecie z partnerką mieliśmy gotowy numer na zakończenie szkoły. W nagrodę czekał nas wyjazd do cyrku w Rumunii. Niestety moja niefrasobliwość, by nie powiedzieć dosadniej, sprawiła, że nie pojechaliśmy tam. Dla mnie był to przełomowy moment życia i kariery cyrkowej, a w zasadzie jej braku. Tak widocznie musiało być. Z wyrokami losu nie dyskutuje się. Cóż, wtedy pewnie nie miałbym córki – mistrzyni świata w sporcie, dzięki której przeżyłem tyle pięknych chwil, ale to już inna bajka, może w innej opowieści.
Wracając do studium, dwa lata nauki wspominam jako okres najpiękniejszy w moim życiu. Robiłem to, co lubiłem najbardziej, realizowałem swoje zainteresowania, marzenia. Właśnie w tamtym czasie miałem szczęście kilkakrotnego występu przed kamerami telewizji na Woronicza. Choć i tak najmilej wspominam popis dyplomowy na arenie Julinka w obecności wielu gości, a przede wszystkim najbliższej rodziny. Całą galę nagrała telewizja, by potem wyemitować w jednym z dwóch programów. Wielka to satysfakcja, emocje i niesamowite przeżycie, gdy można zobaczyć siebie na ekranie telewizora, zwłaszcza w tamtych czasach.
Po szkole, gdy zawaliłem wyjazd do Rumunii, zatrudnienie znalazłem w Zakładzie Widowisk Cyrkowych w Julinku w charakterze artysty przygotowującego się do występów w cyrku, ale już w następnym sezonie. Niestety, jesienią 1975 roku otrzymałem powołanie do służby wojskowej, co w dużej mierze przyczyniło się do przerwania kariery artystycznej. Co prawda, wróciłem na krótko do ośrodka przygotowań artystów, ale moja skomplikowana sytuacja rodzinna definitywnie zakończyła przygodę z cyrkiem. Rzecz jasna szkoła cyrkowa nie była usłana tylko różami. Po latach odezwały się problemy zdrowotne, których źródła miały miejsce, też, w nietypowej edukacji, a w zasadzie w treningu. Pomimo wszystko niczego nie żałuję i dzisiaj nie zmieniłbym tamtych wyborów.
Faktem jest, że przecież marzyłem o karierze stricte aktorskiej, filmowej. Ale i tak dopiąłem swego, uzyskując tytuł aktora – wprawdzie cyrkowego – ale aktora. Na pytanie: — kto w Mrągowie był pierwszym aktorem? – zawsze mogę odpowiedzieć: – nie W. Malajkat, nie K. Sienkiewicz z Gielądu (notabene, moja uczennica), ale właśnie ja.
Konkluzję pragnę zawrzeć w krótkim wierszyku:
Okrutny czas zranił mnie nieodwracalnie
Kto nie znał mnie wcześniej, musi wierzyć werbalnie
Otarłem się o wyczyn sportowy i cyrkową magię
Los zabrał mi sprawność, podarował nostalgię
Władysław Rymko „Artur”