wtorek, 30 kwietnia, 2024

Warmiak z serca, pisarz z przypadku [wywiad]

Dr Jan Chłosta napisał o mnie: „Był Alojzy Śliwa, był też Pieniężny, aż tu raptem jak grom z jasnego nieba pojawił się Cyfus, który to robi lepiej niż oni wszyscy razem wzięci”. Od tej pory miałem przechlapane.

Edward Henryk Cyfus – warmiński działacz regionalny, autor publikacji i pogadanek w gwarze warmińskiej –  urodził się w 1949 roku w Dorotowie, w rodzinie warmińsko-mazurskiej. Dzieciństwo i lata młodzieńcze spędził w Barczewie. Na krótko przed stanem wojennym w 1981 roku wyjechał do Niemiec, gdzie przez 11 lat mieszkał i pracował. Po powrocie do Polski w 1992 założył firmę fonograficzną. Od 1998 przez cztery lata wygłaszał co tydzień gawędy w gwarze warmińskiej na antenie Radia Olsztyn. Publikował je potem od 2003 roku w formie opowiadań w Gazecie Olsztyńskiej. Swoje teksty tworzył w zapisie fonetycznym. W 2000r. wydał własnym nakładem książkę „Po naszamu” – zbiór gawęd z kasetą oraz słownikiem zwrotów i wyrażeń gwarowych. W latach 2003 i 2006 ukazały się jego kolejne dwie książki, oparte na biografii matki, a po nich następne.


Mateusz Kossakowski: Panie Edwardzie, jest Pan piewcą gwary i zwyczajów Warmii oraz bardzo aktywnym warmińskim działaczem. Kiedy prześledziłem Pana biografię, dowiedziałem się, że dzieciństwo i wczesną dorosłość spędził Pan w okolicach Olsztyna, potem wyemigrował Pan do Niemiec, by po upływie dekady wrócić na Warmię. Dlatego spytam bez ogródek: – Kim Pan jest?

Edward Cyfus: Panie Mateuszu, w swoim pytaniu zawarł Pan już odpowiedź. 

MK: Jak to?

EC: Ano tak to, że na pytanie „kim”, możliwa jest jedynie poprawna odpowiedź i brzmi ona: jestem człowiekiem.

MK: W pełni się z Panem zgadzam i chylę czoło. Moją intencją było, ni mniej, ni więcej, tylko zadanie możliwie szerokiego pytania.               

EC: Rozumiem. Trochę się z Panem droczę, bo rozmowa zaczyna być ciekawa. Ale do rzeczy. Mój ojciec był Mazurem, a mama Warmiaczką. Ojciec urodził się w Gromie koło Pasymia, a po wojnie trafił do Dorotowa, gdzie poznał moją przyszłą matkę. W nowych, powojennych okolicznościach bardzo szybko opanował polszczyznę w mowie i piśmie. Zresztą, miał nadzwyczaj piękny charakter pisma. Nigdy nie słyszałem z jego ust gwary. Nigdy też o tej swojej mazurskości nie opowiadał. Wiedziałem tylko, że był jednym z jedenaściorga dzieci i że jego tata, a mój dziadek, był specjalistą od hodowli koni. Podobno koń znaczył dla niego więcej niż człowiek.

Moje dzieciństwo było związane wyłącznie z Warmią. Urodziłem się w Dorotowie, potem dwa, może trzy lata mieszkałem w Olsztynie, a następnie, aż do wyjazdu do Niemiec, związany byłem z Barczewem. Kiedy moi rówieśnicy 9-10-latkowie jeździli na kolonie, to ja z moim młodszym bratem pracowałem w gospodarstwie. Zawsze tam brakowało rąk do pracy. Mój dziadek, chociaż uważał, że jest Niemcem, nie cierpiał języka niemieckiego. Nigdy nie słyszałem, żeby mówił po niemiecku. A przecież niemiecki musiał znać! Języka polskiego nigdy się nie nauczył, bo stwierdził, że jest mu to niepotrzebne.

Zdzisław Piaskowski:  To był dziadek ze strony ojca czy matki?

EC: Ze strony mamy. Kiedyś z kuzynem rozmawialiśmy w domu czystą polszczyzną. I jak dziadek to usłyszał, to walnął laską w podłogę i powiedział: –  „Jak kto w mojej chałupsie będzie gadoł inaczej jak po naszemu, to jak by się w kościele zesroł”. – I stąd ta moja znajomość gwary warmińskiej, a tym samym i przekleństwo.

Jakby mi ktoś kiedyś powiedział, że przez kilka lat będę spisywał gawędy warmińskie, to bym w to w życiu nie uwierzył.

   MK: A jak to się zaczęło?

EC: Jak wróciłem do Polski, miałem taką małą firmę fonograficzną. W tym okresie współpracowałem bardzo ściśle z Polskim Radiem Olsztyn. Lubię pitrasić. … Spotkałem się w tamtym czasie w moim wynajmowanym mieszkanku, z nieżyjącym już niestety dziennikarzem  Andrzejem Śleszyńskim i Wojciechem Ogrodzińskim. Zrobiłem warmińskie żarcie. Wiadomo, … wódeczka, drinki, … rozluźniliśmy się trochę i zaczęliśmy opowiadać kawały. W pewnym momencie przypomniała mi się anegdota z życia mojego dziadka. I ja tę historię opowiedziałem w gwarze warmińskiej. W nagrodę usłyszałem pochwałę, że nieźle się tego nauczyłem na pamięć, bo to długie było.

   –  Jak to na pamięć? – odpowiedziałem pytaniem, lekko urażony.

   – To co, ty znasz warmińską gwarę?

   – Słyszeliście przecież przed chwilą!

   – Oj, to ty musisz wystąpić w Radiu Olsztyn! To radio z misją! Ktoś musi zastąpić Stanisława Bielikowicza w audycji „Wińcuk gada”.

Broniłem się przed tym przez rok. Później pracowałem w takim polsko-niemieckim centrum młodzieży, tuż przy amfiteatrze. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie dziewczyna z recepcji, że redaktor Ogrodziński z Radia Olsztyn pilnie mnie poszukuje, więc mam wszystko rzucić i natychmiast tam jechać. Tak też uczyniłem. Pamiętam, że Wojtek siedział w studiu. Realizator puścił muzykę i kiwnął mi ręką, żebym tam wszedł.                                                                                                                         

– Siedź cicho i się nie odzywaj. Jak się zapali ta czerwona lampka, to znaczy, że będziesz na antenie. Wtedy ja powiem ze dwa zdania i wyjaśnię ci o co chodzi – zawyrokował. A kiedy już lampka się zapaliła, powiedział: –  Witamy profesora gwary warmińskiej”. — Wymienił mnie z imienia i z nazwiska, i dodał: – Niebawem zaczną się ukazywać cykliczne gawędy w gwarze warmińskiej. Wykorzystam dziś obecności mistrza i zaprezentujemy pewną próbkę. Ja mu zadam kilka pytań po polsku, a on nam odpowie gwarą.

Myślałem, że go wtedy zabiję. Nie bałem się mikrofonu. Przez 20 lat miałem swoją kapelę, gdzie grałem i śpiewałem. Byłem obyty ze sceną. Ale wtedy, to przestało być dla mnie takie oczywiste. Później przez 2 tygodnie napisałem jakąś idiotyczną, zmyśloną historię. Poszedłem do radia i to nagrałem, a oni dogadali się jeszcze z „Gazetą Olsztyńską”, żeby to ukazywało się również drukiem. I tak to poszło.

ZP: To z pewnością było nowe, nieznane jeszcze Panu wyzwanie. Jak pan sobie z tym radził?                                     

EC: To było bardzo trudne, bo kierowały mną dwa przeciwstawne uczucia. Z jednej strony prosiłem Pana Boga, żeby moje teksty przeczytał dr Jan Chłosta. To dla mnie wielki autorytet. A z drugiej, bałem się, że jak on to już przeczyta, to z pewnością powie, żeby ten Cyfus zajął się  macaniem kur zawodowo, a pisanie i radio niech zostawi profesjonalistom.

No i dr Chłosta przeczytał, a potem napisał w gazecie artykuł. Było tam takie zdanie: „Był Alojzy Śliwa, był też Pieniężny, aż tu raptem, jak grom z jasnego nieba pojawił się Cyfus, który to robi lepiej niż oni wszyscy razem wzięci”. Od tej pory miałem przechlapane. Tak powstało 240 gawęd.

MK:  Rozumiem, że to „przechlapane” w dosłownym tłumaczeniu znaczy – wysiłek twórczy i …

EC: O, jak ładnie Pan to ujął. Ale to była rzeczywiście systematyczna i bardzo absorbująca  robota na czas. Nie można się było ani spóźnić, ani odpuścić żadnego odcinka. Rozumiecie Panowie?

MK i ZP chórem: Taaak, rozumiemy!

MK: Rozumiemy, rozumiemy, … ale dogonił nas nowy problem.

EC: Jaki znów problem? (serdeczny uśmiech)

MK: Może nie problem, a raczej …  nowe wyzwanie. W Pana życiu pojawiły się książki.

EC: Z tym było jeszcze gorzej. Któregoś dnia dostałem zaproszenie na spotkanie z prezydentem Olsztyna Czesławem Małkowskim. Wypiliśmy herbatę i wtedy zaproponował mi napisanie książki o Warmii. Byłem zdumiony.

–  Dlaczego  ja?! – zapytałem i usiadłem głęboko w fotelu. On tylko na to czekał, bo zanim zdążyłem ochłonąć, spojrzał na mnie, uśmiechnął się i odpowiedział mi pytaniem:

 „Panie Edwardzie, jeśli nie Pan to kto?”.

Pytanie Małkowskiego pozostało w mojej pamięci i jak głęboka zadra, tkwiło tam przez długie tygodnie, … aż przyszło olśnienie.

Moja mama miała nadzwyczaj ciężki życiorys. Zabrana stąd do niewoli w Zagłębiu Donieckim, niedaleko dzisiejszego Ługańska, pracowała w kopalni. Były tam choroby i wszystko co tam tylko było możliwe. Jak ojciec zmarł w 1984 roku, to mama całkowicie straciła chęć do życia. Pojechałem wtedy do Niemiec i kupiłem przenośny magnetofon i 20 kaset. Kazałem mamie opowiadać chronologicznie swoje losy i to nagrywałem. To ją wciągnęło. A ja miałem niezły ubaw, kiedy to później odsłuchiwałem i przepisywałem. Powód był taki, że raz mówiła po polsku, raz po warmińsku, a innym razem po niemiecku. Wyszło z tego 24 strony formatu A4. Kiedy mamie to zawiozłem, to ona to przeczytała i pokazała sąsiadkom. Tym sposobem stała się bohaterką w bloku dla emerytów.

Wtedy też odezwała się, już po raz drugi, „zadra Małkowskiego”. Przypomniałem sobie, co mi prezydent  powiedział i pomyślałem, że z tego mogłaby powstać książka. Pomimo wewnętrznych oporów, spróbowałem i wyszło. Setki telefonów, rozmowy z mamą o dopowiedzeniach i o detalach. … Tak powstała saga warmińska „…a życie toczy się dalej”. W tej opowieści nie ma nic zmyślonego. Każda postać jest autentyczna i każde wydarzenie miało miejsce.

Książka o mojej mamie urosła ostatecznie do trzech tomów.  Akcja rozpoczyna się w latach 30-tych XX wieku, kiedy mama miała 10 lat i za kilka dni miała przystąpić do komunii. Starałem się zobrazować te bardzo ciężkie czasy i ogrom pracy fizycznej, którą obciążone były dzieci.  

Warmiacy byli traktowani przez władze niemieckie, niezależnie od tego, czy czuli się bardziej Polakami czy Niemcami, jak ostatni sort. Ten region był jednak dla Niemców bardzo ważny. Nazywali go Kornkammer Deutschland, czyli Spichlerz zbożowy Niemiec. Stąd wszystko szło na zachód.

Powojenna Polska też traktowała Warmiaków po macoszemu.  Moim zdaniem i o tym trzeba dzisiaj mówić. Ale mówić prawdę. Nie ubarwić historii, bo była taka, jaka była i trudno. Dzieci nie mogą odpowiadać za grzechy swoich rodziców.

MK: Co spowodowało, że Pańska książka dotyczy postaci ks. Johannesa Gehrmanna?

EC: Ta książka uratowała mi życie. Napisałem ją w tempie błyskawicznym w ciągu 7 tygodni. Miałem sporo materiałów, tony kartonów, a wszystko oczywiście po niemiecku. Ks. Johannes Gehrmann zawsze mawiał o sobie, że jest Warmiakiem.  Był działaczem społecznym. Zapisał się jako inicjator pojednania polskich i niemieckich żołnierzy, walczących przeciwko sobie na Westerplatte i 7 września 1993 r. doprowadził do symbolicznego spotkania obrońców Westerplatte z marynarzami pancernika Schlezwig Holstein. Książka powstała z potrzeby serca, i z poczucia obowiązku. Po śmierci księdza, część jego spuścizny trafiła do Herberta Monkowskiego, mojego przyjaciela od czasów dzieciństwa, a potem do mnie.

ZP: Panie Edwardzie, w ubiegłym roku, podczas Festiwalu Kultury Mazurskiej w Sorkwitach, usłyszałem jak ktoś powiedział: –  „Mieszkam teraz na Mazurach, to jestem Mazurem”. – Sprowokowało mnie to do zadania Panu podstawowego, sztandarowego pytania: Czym  jest dla Pana Warmia i tak zwana warmińskość?

EC: Nie wolno nam zapomnieć o Warmii. Tu się więcej działo niż na Mazurach, chociaż to Mazury są w tej chwili lepiej wypromowane. Wiadomo, jeziora, lasy, natura. Ale Warmia to historia, kultura, …to wszystko jest tu. Dlatego zacząłem tę Warmię popularyzować. Żeby nie popadła w zapomnienie. Kilka lat temu Krzesimir Dębski powiedział w olsztyńskiej filharmonii, że lubi przyjeżdżać do Olsztyna na Mazury. To spotkało się z oburzeniem zgromadzonej widowni. Dzisiaj jestem zadowolony, że znowu Warmia zaczyna cieszyć się dużym zainteresowaniem, nawet wśród młodzieży. To jest niespotykane. Jak udaję się na spotkanie z młodzieżą do jakiejś szkoły, to potrafię gadać półtorej godziny, a młodzież słucha tego z zainteresowaniem i dopytuje o szczegóły. Nie można zbudować przyszłości, nie rozumiejąc przeszłości. Skoro młodzież się z tymi ziemiami identyfikuje, to chce też wiedzieć dlaczego.

MK: Czy czuje się Pan już „ostatnim Mohikaninem gwary warmińskiej”?

EC: Kiedy ktoś nazywa mnie ostatnim, zawsze śmieję się, że są jeszcze gorsi. Ale to nie w tym rzecz. Warmiacy byli okropnie tłamszeni. Gwara panowała głównie na wsiach. Jak ktoś nie potrafił się wysłowić w języku polskim, to miał przerąbane. Dlatego ci ludzie starali się za wszelką cenę opanować język polski, zapominając tym samym o gwarze.

Poprzez swoją audycję zacząłem powoli docierać do Warmiaków. A Warmiacy zwykle nowe znajomości zawierają niechętnie. Na początku jak do jeża, bardzo ostrożnie, ale zauważyli, że ktoś odzywa się do nich w ich mowie. Zaczęli czytać, a Gazeta Olsztyńska miała od tej pory o jedną trzecią większy piątkowy nakład, właśnie wtedy, kiedy były moje gawędy. I nawet dziś, jak jakiś dziennikarz z Warszawy dotrze jeszcze do wymierających już niestety Warmiaków, to oni nie powiedzą mu tego samego co mnie.

Nam nie wolno o tej Warmii zapominać. Sam wielokrotnie pisałem, że ta ziemia przyciąga. Jeśli ktoś tu przyjedzie, za sprawą choćby losu, to niechętnie stąd odjeżdża.

ZP: W jaki sposób Pan pracuje? Czy traktuje Pan swoją pracę „przedmiotowo”, to znaczy, bierze Pan pod lupę konkretne czasy, wspomnienia, zasłyszane historie i rozmowy, i na zimno pisze, czy może jednak budzą się w Panu jakieś dodatkowe emocje i utożsamia się Pan z opisywanymi przez siebie postaciami?

EC: Nie uważam się za literata. Ja piszę sercem. Nie patrząc na jakieś kanony literackie. Społeczność lokalna nie wie do tej pory do jakiej „szufladki” literackiej mnie przypasować. Uznani  literaci mieli do mnie pretensje, że ich książki nie za bardzo się sprzedają, a  po moje przychodzą czytelnicy do księgarni i pytają, czy jest coś nowego Cyfusa.

Starałem się pokazywać emocje bohaterów moich książek i przemycać tam swoje emocje, i moje zakamuflowane przeżycia.

MK:  Pozwoli Pan, że wrócę do początku naszej rozmowy i zapytam jeszcze raz, choć trochę inaczej. Panie Edwardzie, jak się Pan odnalazł w tej, otrzymanej w spadku, trudnej rzeczywistości?

EC: Kiedy dorosłem, miałem dylemat, kim tak naprawdę jestem. A najgorsza była ostatnia noc przed przysięgą w wojsku. Zastanawiałem się, czy ja mam prawo, skoro jestem szwabem, przysięgać na polski sztandar i na polskie godło? Pamiętam jakby to było dziś. Kwadrans przed pobudką zrozumiałem, że rodziców człowiek nie wybiera. Narodowości też się nie da wyprzeć. Kiedyś nie było CV, tylko pisaliśmy życiorys i ja w nim zawsze zaznaczałem, że jestem narodowości niemieckiej, a obywatelstwo mam polskie. Przez to po podstawówce nie dostałem się do 3 szkół. Ale tamtego dnia podjąłem decyzję. Uświadomiłem sobie, że mam prawo! Urodziłem się w Polsce. W Polsce się wychowałem. Jestem młodym, zdrowym i przystojnym mężczyzną. I komu to zawdzięczam? Swojemu pochodzeniu? – Nie! –  Zawdzięczam to Polsce!

W wojsku byłem w latach 1969-1971. Był to schyłek Gomółki i początki Gierka. To były bardzo niespokojne czasy. Mało brakowało, żebyśmy zaczęli do siebie strzelać. Zastanawiałem się wtedy, czy, jeżeli faktycznie dojdzie do wojny, będę w stanie strzelić do Niemców? Nie! Tam jest moja rodzina. Ja ich wtedy jeszcze nie znałem. Co by było jakbym zabił kuzyna? To samo, gdybym był po drugiej stronie. Przysiągłem jednak na tę swoją „polskość”.

Gdy wyjechałem do Niemiec, obywatelstwo dostałem właściwie z automatu. Wielokrotnie mnie przesłuchiwano. Pytali mnie o moją kategorię wojskową, gdzie służyłem i tak dalej. Ja im to wszystko oczywiście powiedziałem. Było to 10 lat po mojej służbie wojskowej. W końcu jednak nie wytrzymałem, wstałem i podniesionym głosem powiedziałem

–  Ja w życiu składałem raz przysięgę i tej przysięgi się będę trzymał. Nic się ode mnie więcej nie dowiecie. Żebyście sobie nie pomyśleli, że jak wiatr zawieje, to taki ze mnie patriota.

–  Ale przecież jest Pan Niemcem!” – krzyknął mi niemiecki oficer.

– No i co z tego – odpowiedziałem. Wtedy on spojrzał na swojego kolegę, też oficera i czystą polszczyzną wycedził przez zęby:

–  Patrz, jaki skurwysyn zawzięty!

Namawiają mnie żebym napisał własną biografię, ale mi się nie chcę. Nie lubię tego. Saga warmińska musiała być częściowo o mnie i to wystarczy. Więcej? Jak ktoś będzie chciał, to kiedyś napisze. A jak nie, to też się nic nie stanie.

Rozmowę przeprowadzili: Mateusz Kossakowski i Zdzisław Piaskowski

Powiązane artykuły

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Media Społecznościowe

5,231FaniLubię
1,524ObserwującyObserwuj
121SubskrybującySubskrybuj

Najnowsze artykuły

Najnowsze komentarze